Żegnajcie...
Całe życie, każdy dzień, każda godzina, minuta, sekunda, pełne niezdecydowania, cierpienia i smutku. I zamiast różami usłane mnóstwem pytań. Czy tak musiało być? Czy chociaż raz los nie mógł się uśmiechnąć właśnie do mnie? Miłość, muzyka, pasja, szczęście… To już odeszło. Znikało powoli, wraz z każdą kartką wyrwaną z kalendarza, aż wreszcie… Aż wreszcie zupełnie zapomniałem, że coś takiego istnieje. Czar prysł. Piękny sen zamienił się w koszmar. A co jeśli się z niego nie obudzę? Jeśli ona się nie obudzi? Jedyne, co jeszcze utrzymuje mnie przy życiu to nadzieja. „Nadzieja matką głupich…”. Może to ma sens? W końcu ile można wierzyć… Kilka tygodni, miesięcy… Minęły dwa lata. Po co tracić łzy i kolejne nieprzespane noce spędzone na trzymaniu jej za rękę? Po co wierzyć… Ale czy to samo można powiedzieć, gdy się kogoś kocha? Gdy wszyscy wokół powtarzają, że powinieneś zapomnieć, a ty nie wyobrażasz sobie życia bez drugiej osoby? „Odeszła, zapomnij” proste słowa, które padają z ust moich przyjaciół z każdą sekundą coraz częściej. Łatwo im to powiedzieć. Nie przeżywają tego co ja. Ale ja przecież kocham. Dlaczego mam stracić nadzieję? Dlaczego mam przestać wierzyć i każdego dnia trzymać jej rękę?!
Chciałbym… Chciałbym znów móc patrzeć na rumieńce, które pojawiały się na jej policzkach za każdym razem, gdy się uśmiechała, spojrzeć jej w oczy i zobaczyć w nich piękno, spokój i uczucie jakim mnie darzyła. Chciałbym kolejny raz przekazać jej jak bardzo jest dla mnie ważna, jak bardzo ją kocham, bo może już o tym zapomniała. Może powinienem mówić to częściej. Co, jeśli to moja wina? Nie wiem już co myśleć ani jak mam żyć…
Siedzę obok jej łóżka każdego dnia, patrzę na nią i wspominam. Z każdym wspomnieniem po moich policzkach spływa coraz więcej łez, które zostawiają piekący ślad na skórze. A potem… ostrożnie się przybliżam i całuję jej chłodny policzek, mówiąc „wrócę”. Wyobrażam sobie, że to właśnie ten dzień, wyjdę z Sali i usłyszę za sobą jej głos mówiący moje imię, odwrócę się i zobaczę jej uśmiechniętą twarz i piękne, ciemnobrązowe oczy, wreszcie otwarte. Ale to tylko marzenia… Los wybrał sobie mnie i postanowił, że to właśnie mi będzie robił na złość. Potraktuje moje życie, jako żart. Wystawiał mnie dotychczas na wiele prób i sprawdzał moją wytrzymałość.
Wychodzę ze szpitala z kamiennym wyrazem twarzy. Nie okazuję emocji. Nie daje ludziom pretekstu do pytań i zmartwień. Nie dałbym sobie rady z odpowiedzią. Spacer po córkę do przedszkola zajmuje mi kilkanaście minut. Szerokim łukiem omijam park. Chciałbym się zmierzyć ze swoimi problemami. Każdego dnia postanawiam sobie, że to właśnie ten moment, ale co z tego… Wystarczy jedno spojrzenie w stronę jeziora, drzew, ławki i coś we mnie pęka. Wybieram inną drogę, „łatwiejszą”. Wchodzę do przedszkola ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Udaję, że wszystko jest w porządku. Widzę drobną osóbkę biegnącą w moją stronę i staję się bardziej bezradny niż ona. Słyszę jedno słowo płynące z jej ust – „tata!”.
I widzę słodki uśmiech skierowany do mnie. Ten uśmiech… Uśmiech, który tak bardzo przypomina ją… Przełykam ślinę, odrzucam wszelkie myśli i znów staję się obojętny, udaję. Podnoszę córkę i zakręcam kilka razy, mówiąc „cześć, księżniczko”, a ona delikatnie całuje mnie w policzek. Uśmiecha się do mnie, a ja do niej. No bo co mam jej powiedzieć? Że w głębi duszy teraz cierpię? Że może mamusia, którą ona tak kocha już nigdy się nie obudzi? Przecież nie mogę… To zraniłoby jej małe, kochające serduszko. Nie zniósłbym tego. Zawożę ją do domu mojej matki. Ona wie. Ona rozumie. Żegnam się z córką i wychodzę z budynku. Nerwowo wybieram numer, by zadzwonić po taksówkę. Emocje powoli wracają, wychodzą z ukrycia. Myśli o niej nie dają mi spokoju. A co jeśli? A co gdyby? A co, jeśli nie? Pospieszam kierowcę. On nie wie…
Wchodzę do szpitala, jak co dzień przechodzę obok kobiety siedzącej w recepcji. Patrzy na mnie smutnym wzrokiem. Zna mnie. Wita po imieniu. Przegląda notes i zapewnia mnie, że wszystko w porządku. Jeśli tak można to nazwać. Wykrzywiam usta w lekkim uśmiechu. Nie stać mnie na więcej. Ona uśmiecha się szczerze i wraca do swojej pracy. I tak codziennie, rano i wieczorem, siedemset dwanaście dni, siedemnaście tysięcy osiemdziesiąt osiem godzin, które mijają nieubłaganie nie przynosząc poprawy. Idę schodami na drugie piętro. Znam tę drogę na pamięć. Dziesięć kroków prosto i dwa w lewo. Otwieram drzwi, na których wisi tabliczka z numerem 110.
I widzę salę… Zielone ściany, kilka okien, przez które z powodu deszczu prawie nic nie widać i trzy łóżka. I osobę, która leży w jednym z nich. Osobę którą kocham i z którą pragnąłem spędzić resztę życia. Śmiejąc się, śpiewając, czując jej bliskość, po prostu kochając, nie siedząc przy łóżku i patrzeć, czy może nie przestała oddychać. Dlaczego to spotkało akurat mnie? „Tak miało być”. Te słowa wypowiadają ludzie, gdy coś się nie uda, a nie chcą się do tego przyznać. Nie wierzę… Co zrobiłem źle? Co ona zrobiła…?
Siadam na stołku i ostrożnie dotykam jej ręki. Czuję ciepło i w moim sercu odnawia się cień nadziei. Podnoszę wzrok słysząc wchodzącego lekarza. Wyraz jego twarzy nie wskazuje na nic, co mogłoby zwiastować poprawę. Jest obojętny i poważny. Nadzieja znika. Przenoszę wzrok z jego twarzy na jej twarz… Dotykam palcami jej policzka. I znów czuję łzy wypływające z moich oczu. Wstaję i podchodzę do okna. Pada. Krople deszczu spływają po szybie, tworząc kałuże na parapecie. Patrzę przed siebie i widzę park… Widzę dzieci, które śmieją się, płaczą i po chwili znów się śmieją przytulając się do swoich mam i opowiadając im o swoich problemach. Z drugiej strony tata z dwoma córkami jedzą lody i watę cukrową. Nie zważają na deszcz. Spoglądam w dal. Krople deszczu przywołują deszcz wspomnień. Odwracam głowę i zamykam oczy. Czuję czyjąś dłoń na ramieniu. Nie podnoszę wzroku. Doskonale wiem kto to. Dźwięk jej kroków, zapach perfum… Wstaję i kładę głowę na jej ramieniu. Ona odgarnia czarne kosmyki włosów z ramion i mocno mnie przytula.
- Będzie dobrze – mówi.
I wypowiada te słowa codziennie.
- Nie będzie! Zobacz, ona leży! – krzyczę, a ona nie denerwuje się.
Patrzy na mnie życzliwie, a z po jej policzku spływa łza. Podchodzi bliżej i obejmuje mnie.
- Ja wiem… Proszę, płacz... - jest jedyną osobą, która naprawdę rozumie.
Mówi to, co chcę usłyszeć. Nie oszukuje. Nie daje pretekstu do złudzeń. Przez chwilę czuję się normalnie, jak człowiek, a nie jego wrak. Lecz nie mogę wiecznie zadręczać jej swoimi problemami. Nie mogę patrzeć na jej łzy, płacz z mojego powodu.
- Wyjdź – mówię, a ona nie odbiera tego jak złowrogi rozkaz. Wie, że mówię to dla niej i wiele mnie to kosztuje. - Proszę – dodaję i wracam na swoje miejsce.
Przyjaciółka wychodzi, nie odzywając się. Milczenie wychodzi nam na dobre. Nikt nie martwi się, że powie „o jedno słowo za dużo”, bo nie wypowie go wcale. I tak jest dobrze. Znów zatracam się w ciszy, ledwo słysząc własny oddech. Spoglądam na zegar – 22.35. Mój wzrok mimowolnie przenosi się na kalendarz wiszący na ścianie. Przez to wszystko, ból, cierpienie, straciłem poczucie czasu… poczucie czegokolwiek… Niedziela, poniedziałek, dziś wtorek, 24 listopada. Minęły cztery lata. Cztery lata odkąd wszystko się zmieniło. Cztery lata odkąd nasze życie rozpoczęło się na nowo. Cztery lata odkąd powiedzieliśmy sobie sakramentalne „tak”. Teraz wszystko się zmieniło. Przed oczami nie mam już obrazu naszej wspólnej przyszłości. Jedyne, co pozostało niezmienione to moja miłość do niej. I miejsce, które od zawsze zajmuje w moim sercu. Znów spoglądam w jej stronę. Widzę jej zamknięte oczy, bladą twarz i sine usta. Podchodzę bliżej i nachylam się ostrożnie. Słyszę jej oddech i czuję paradoksalną ulgę.
- Wszystkiego najlepszego, kochanie – mówię szeptem i całuję ją w policzek. Wychodzę z pomieszczenia…
Chciałbym… Chciałbym znów móc patrzeć na rumieńce, które pojawiały się na jej policzkach za każdym razem, gdy się uśmiechała, spojrzeć jej w oczy i zobaczyć w nich piękno, spokój i uczucie jakim mnie darzyła. Chciałbym kolejny raz przekazać jej jak bardzo jest dla mnie ważna, jak bardzo ją kocham, bo może już o tym zapomniała. Może powinienem mówić to częściej. Co, jeśli to moja wina? Nie wiem już co myśleć ani jak mam żyć…
Siedzę obok jej łóżka każdego dnia, patrzę na nią i wspominam. Z każdym wspomnieniem po moich policzkach spływa coraz więcej łez, które zostawiają piekący ślad na skórze. A potem… ostrożnie się przybliżam i całuję jej chłodny policzek, mówiąc „wrócę”. Wyobrażam sobie, że to właśnie ten dzień, wyjdę z Sali i usłyszę za sobą jej głos mówiący moje imię, odwrócę się i zobaczę jej uśmiechniętą twarz i piękne, ciemnobrązowe oczy, wreszcie otwarte. Ale to tylko marzenia… Los wybrał sobie mnie i postanowił, że to właśnie mi będzie robił na złość. Potraktuje moje życie, jako żart. Wystawiał mnie dotychczas na wiele prób i sprawdzał moją wytrzymałość.
Wychodzę ze szpitala z kamiennym wyrazem twarzy. Nie okazuję emocji. Nie daje ludziom pretekstu do pytań i zmartwień. Nie dałbym sobie rady z odpowiedzią. Spacer po córkę do przedszkola zajmuje mi kilkanaście minut. Szerokim łukiem omijam park. Chciałbym się zmierzyć ze swoimi problemami. Każdego dnia postanawiam sobie, że to właśnie ten moment, ale co z tego… Wystarczy jedno spojrzenie w stronę jeziora, drzew, ławki i coś we mnie pęka. Wybieram inną drogę, „łatwiejszą”. Wchodzę do przedszkola ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Udaję, że wszystko jest w porządku. Widzę drobną osóbkę biegnącą w moją stronę i staję się bardziej bezradny niż ona. Słyszę jedno słowo płynące z jej ust – „tata!”.
I widzę słodki uśmiech skierowany do mnie. Ten uśmiech… Uśmiech, który tak bardzo przypomina ją… Przełykam ślinę, odrzucam wszelkie myśli i znów staję się obojętny, udaję. Podnoszę córkę i zakręcam kilka razy, mówiąc „cześć, księżniczko”, a ona delikatnie całuje mnie w policzek. Uśmiecha się do mnie, a ja do niej. No bo co mam jej powiedzieć? Że w głębi duszy teraz cierpię? Że może mamusia, którą ona tak kocha już nigdy się nie obudzi? Przecież nie mogę… To zraniłoby jej małe, kochające serduszko. Nie zniósłbym tego. Zawożę ją do domu mojej matki. Ona wie. Ona rozumie. Żegnam się z córką i wychodzę z budynku. Nerwowo wybieram numer, by zadzwonić po taksówkę. Emocje powoli wracają, wychodzą z ukrycia. Myśli o niej nie dają mi spokoju. A co jeśli? A co gdyby? A co, jeśli nie? Pospieszam kierowcę. On nie wie…
Wchodzę do szpitala, jak co dzień przechodzę obok kobiety siedzącej w recepcji. Patrzy na mnie smutnym wzrokiem. Zna mnie. Wita po imieniu. Przegląda notes i zapewnia mnie, że wszystko w porządku. Jeśli tak można to nazwać. Wykrzywiam usta w lekkim uśmiechu. Nie stać mnie na więcej. Ona uśmiecha się szczerze i wraca do swojej pracy. I tak codziennie, rano i wieczorem, siedemset dwanaście dni, siedemnaście tysięcy osiemdziesiąt osiem godzin, które mijają nieubłaganie nie przynosząc poprawy. Idę schodami na drugie piętro. Znam tę drogę na pamięć. Dziesięć kroków prosto i dwa w lewo. Otwieram drzwi, na których wisi tabliczka z numerem 110.
I widzę salę… Zielone ściany, kilka okien, przez które z powodu deszczu prawie nic nie widać i trzy łóżka. I osobę, która leży w jednym z nich. Osobę którą kocham i z którą pragnąłem spędzić resztę życia. Śmiejąc się, śpiewając, czując jej bliskość, po prostu kochając, nie siedząc przy łóżku i patrzeć, czy może nie przestała oddychać. Dlaczego to spotkało akurat mnie? „Tak miało być”. Te słowa wypowiadają ludzie, gdy coś się nie uda, a nie chcą się do tego przyznać. Nie wierzę… Co zrobiłem źle? Co ona zrobiła…?
Siadam na stołku i ostrożnie dotykam jej ręki. Czuję ciepło i w moim sercu odnawia się cień nadziei. Podnoszę wzrok słysząc wchodzącego lekarza. Wyraz jego twarzy nie wskazuje na nic, co mogłoby zwiastować poprawę. Jest obojętny i poważny. Nadzieja znika. Przenoszę wzrok z jego twarzy na jej twarz… Dotykam palcami jej policzka. I znów czuję łzy wypływające z moich oczu. Wstaję i podchodzę do okna. Pada. Krople deszczu spływają po szybie, tworząc kałuże na parapecie. Patrzę przed siebie i widzę park… Widzę dzieci, które śmieją się, płaczą i po chwili znów się śmieją przytulając się do swoich mam i opowiadając im o swoich problemach. Z drugiej strony tata z dwoma córkami jedzą lody i watę cukrową. Nie zważają na deszcz. Spoglądam w dal. Krople deszczu przywołują deszcz wspomnień. Odwracam głowę i zamykam oczy. Czuję czyjąś dłoń na ramieniu. Nie podnoszę wzroku. Doskonale wiem kto to. Dźwięk jej kroków, zapach perfum… Wstaję i kładę głowę na jej ramieniu. Ona odgarnia czarne kosmyki włosów z ramion i mocno mnie przytula.
- Będzie dobrze – mówi.
I wypowiada te słowa codziennie.
- Nie będzie! Zobacz, ona leży! – krzyczę, a ona nie denerwuje się.
Patrzy na mnie życzliwie, a z po jej policzku spływa łza. Podchodzi bliżej i obejmuje mnie.
- Ja wiem… Proszę, płacz... - jest jedyną osobą, która naprawdę rozumie.
Mówi to, co chcę usłyszeć. Nie oszukuje. Nie daje pretekstu do złudzeń. Przez chwilę czuję się normalnie, jak człowiek, a nie jego wrak. Lecz nie mogę wiecznie zadręczać jej swoimi problemami. Nie mogę patrzeć na jej łzy, płacz z mojego powodu.
- Wyjdź – mówię, a ona nie odbiera tego jak złowrogi rozkaz. Wie, że mówię to dla niej i wiele mnie to kosztuje. - Proszę – dodaję i wracam na swoje miejsce.
Przyjaciółka wychodzi, nie odzywając się. Milczenie wychodzi nam na dobre. Nikt nie martwi się, że powie „o jedno słowo za dużo”, bo nie wypowie go wcale. I tak jest dobrze. Znów zatracam się w ciszy, ledwo słysząc własny oddech. Spoglądam na zegar – 22.35. Mój wzrok mimowolnie przenosi się na kalendarz wiszący na ścianie. Przez to wszystko, ból, cierpienie, straciłem poczucie czasu… poczucie czegokolwiek… Niedziela, poniedziałek, dziś wtorek, 24 listopada. Minęły cztery lata. Cztery lata odkąd wszystko się zmieniło. Cztery lata odkąd nasze życie rozpoczęło się na nowo. Cztery lata odkąd powiedzieliśmy sobie sakramentalne „tak”. Teraz wszystko się zmieniło. Przed oczami nie mam już obrazu naszej wspólnej przyszłości. Jedyne, co pozostało niezmienione to moja miłość do niej. I miejsce, które od zawsze zajmuje w moim sercu. Znów spoglądam w jej stronę. Widzę jej zamknięte oczy, bladą twarz i sine usta. Podchodzę bliżej i nachylam się ostrożnie. Słyszę jej oddech i czuję paradoksalną ulgę.
- Wszystkiego najlepszego, kochanie – mówię szeptem i całuję ją w policzek. Wychodzę z pomieszczenia…
Buahahahhahahah xDD Ja i Madzia jesteśmy zue :D <3 Podziękujcie jej za to, że napisała dla was i dla mnie taki cudowny epilog i że zrobiła wam wodę z mózgu, która wypływa oczami :D
Zapomniałabym - SPRZEDAJE CHUSTECZKI ! CHUSTECZKI !!!
xDD
I jak wam się podobał? Prosimy o bardzo szczere i długie komentarze.
To już 100 rozdziałów. Prawie 552 tysiące odwiedzin. Około 204 obserwatorów. Około 3266 komentarzy.
I to wszystko dzięki wam. Tobie, tobie, tobie. O, i jeszcze tobie ;) Dziękuję wam <333
Dziękuję też wszystkim, którzy mi pomagali. Przy rozdziałach, pomysłach. No i tym, którzy byli przy mnie w tych cięższych chwilach.
Nie muszę chyba wymieniać z nazwisk czy ksywek co? Sama doskonale wiesz, że to do ciebie. No chyba, że nie komentujesz to nie xD Nie no, żart. Chociaż w sumie trochę mi przykro, że większość z was nawet nie dała znaku życia. Nie chodzi mi tu, że liczy się dla mnie liczba komentarzy - co to, to nie. Liczy się dla mnie to, że wiem czy mam dla kogo pisać. Dziennie odwiedzin po około 2 tysiące, a komentarze zostawi tylko 25.
No i w sprawie tego coś jeszcze - połowa z was nie czyta dopisków. Ja tracę czas na napisanie, uporządkowanie tego co mam napisać, a wy uważacie, ze to nieważne i pomijacie. Często, a nawet bardzo często znajdują się tu różne, bardzo ważne informacje.
Jeszcze raz wam wszystkim dziękuję za to wszystko ;') <3
No to żegnam, do kolejnej notki, która pojawi się już dziś :D Duuuużo spraw organizacyjnych związanych z nowym opowiadaniem. ;)
A i jeszcze jedno - ten tekst co był na początku, to tylko próba czcionki :D Buahahahaa :D Zła ja :D